Ludzie byli rozstrzeliwani na terenie byłej sowieckiej bazy paliwowej w Ponarach między lipcem 1941 a lipcem 1944 roku.
Kazimierz Sakowicz, polski dziennikarz, który mieszkał w Ponarach, napisał w swoim dzienniku o masakrze z lipca 1941 r.: "11 lipca, pogoda dość ładna, słychać było strzały, prawdopodobnie ćwiczenia bo w lesie stoi obóz amunicyjny.
Jest już godzina czwarta po południu, a strzelanina trwa godzinę lub dwie. Na szosie grodzieńskiej dowiedziałem się, że do lasu przywieziono wielu Żydów. Strzelają do nich. To był pierwszy dzień strzelaniny. To było ciężkie, przygnębiające uczucie”.
Na miejsce mordów ludzie byli czasami prowadzeni pieszo z Wilna, a następnie rozstrzeliwani w małych grupach wewnątrz dołu lub na jego skraju. Od 1942 r. ofiary były częściej przywożone do Ponar z więzienia w Łukiszkach lub z wileńskiego getta w mniejszych grupach, ciężarówkami i samochodami, a na początku kwietnia 1943 r., podczas rzekomego transferu Żydów ze wschodniej Litwy i dzisiejszej Białorusi do getta w Kownie, ofiary były również przywożone pociągiem.
Następnie wysłuchamy fragmentu zeznań Temy Kaca, nauczycielki przetrzymywanej w wileńskim getcie, która zdołała uciec z Ponar.
"Około wpół do szóstej wieczorem przyszła nasza kolej. Poszłam z córkami. Między wzgórzami spotkałyśmy inne grupy, które szły na spotkanie z losem, tak jak my. Ustawili nas w szeregu i poczułam, jak ręka mojej najstarszej córki wyślizguje się z mojej [...].
Poczułam ból w podudziu, zdałam sobie sprawę, że zostałam ranna i wpadłam do masowego grobu... Nie widziałam już moich dzieci i nawet ich nie szukałam. Późno w nocy poczułam, że ktoś czołga się po zwłokach. Okazało się, że była to kobieta próbująca wyczołgać się z masowego grobu. Przeszukała cały teren i nic nie znalazła. Doczołgaliśmy się do ogrodzenia z drutu kolczastego, a stamtąd do bramy”.